Dotarcie na Boraczą ani nie jest szczególnie trudne, ani specjalnie długie. Ba, można nawet dojechać autem, oczywiście jeżeli mamy do takich urządzeń ambiwalentne uczucia, bo droga jest ledwo utwardzona.
Schronisko ma niewielkie rozmiary, a stołówka wręcz mikroskopijne. Sytuację ratują stoło-ławy na zewnątrz. No chyba, że akurat pada.
Za barem straszy jędza. Dosłownie. Wygląda i zachowuje się jak, nie przymierzając, postać z baśni Andersena. Po chwili okazuje się jednak, że to tylko poza, maska taka, pod którą skrywa się ciepła babcia. Uff, to było zaskoczenie 🙂
Boracza w całym górskich światku słynie z ogromnych jagodzianek. Ustawia się po nie dłuuuuuuggggggaaaaaa kolejka. Czy warto? Jasne, nic tak nie smakuje po wędrówce, jak odrobina cukru 🙂
Poza tym można wybierać z dań proweniencji barowej, podobnie jak w innych schroniskach. Mamy zatem i kwaśnicę i flaczki i kaszankę i nieśmiertelne pierogi.
Porcje są ogromne. Jak kaszanka, to od razu dwie sztuki, jak żurek, to i z kawałem kiełbachy i jajem jednocześnie, a jak pierogi, to zalane skwarkami. Porządne górskie jedzenie.
Choć dużo nie znaczy dobrze. Smak jest płaski, mało wyrazisty i trudno uznać to za wyjątkowe jedzenie.
Przeciętnie kiepsko to najlepsza możliwa ocena. Ale uwaga, w Beskidach można trafić gorzej.