Dlaczego drobny? Bowiem te kilka dni, które spędziłem w Budapeszcie nie pozwalają na wyrokowanie o całości. Co więcej, trafiałem głównie do jadłodajni, które serwowały „Tourist Menu”, a w nich niezmiennie: zupa gulaszowa, smażony kotlet i ciasto.
W trakcie zwiedzania węgierskiej stolicy pojawił się jeszcze jeden problem. W wielu miejscach, np. w restauracji Letcho na Raday Utca dumny napis przed wejściem głosi: Traditional Hungarian Cuisine Restaurant, a w menu na pierwszym miejscu jest… włoska bruschetta (sic!). I jak tu sięgać do tradycji kulinarnych Madziarów?! Z drugiej strony to symbol czasów i potrzeb turystów. Dziś już nie wystarczy tradycja, trzeba jeszcze dołożyć nieco Włoch i dań rodem znad morza śródziemnego. I dotyczy to nie tylko Węgier.
To smutne.
Mimo wszystko udało mi się zboczyć, 🙂 czyli odnaleźć bardziej typowe miejsca.
Szukałem przede wszystkim papryki. Jak głosił mój przewodnik i fora internetowe, to znak rozpoznawczy lokalnej kuchni.
Trochę się rozczarowałem.
Pierwszy wybór to oczywiście zupa gulaszowa, dostępna nawet w tych „włoskich” miejscach. Szału nie było. Rosół z ziemniakami i mięsem krojonym w kostkę. Smaczne, ale nie powala. Próbowałem jeszcze zupy rybnej – halászlé i delikatnego bulionu z wątróbką z kurczaka. I ten ostatni był wyjątkowy i esencjonalny. Doskonały na zmęczenie i/lub chłodne dni 🙂
Na drugie leczo i paprykarz, w moim przypadku borjupaprikas, czyli gulasz cielęcy z galuszkami (kluski kładzione). W duszonej z cebulą papryce i odrobinie kiełbasy – dostępna jest także wersja z jajkiem – nie ma wielkiej filozofii. Danie, przypominające, a jakże, gulasz jest sycące, dość smaczne i już. Nie ma sensu się rozpisywać. Podobnie wszystkie inne paprykarze i inne tradycyjne dania węgierskie. Niezależnie od nazwy każde sprowadza się do gulaszu. Z jedną różnicą. Dodanie śmietanki zmienia wymiar całego dania. Kwaśny, chłodny smak doskonale redukuje lekko ostrość parykarzu. Warte uwagi 🙂
Niestety, poza leczo, wszystkim potrawą brakowało papryki. No chyba, że tak miało być…
Na ulicy można dostać perec – wielki, miękki i zapychający obwarzanek, zawijane ciasteczka ze słodkim – chyba – nadzieniem i oczywiście langosz.
Bardzo, ale to bardzo chciałem skosztować langosza – smażonego na oleju placka z mąki pszennej z ziemniakami. Ubolewam, ale nie udało się. Na marginesie to nieprawda, że sprzedają go na każdym rogu ulicy – tu króluje kebab. I gdy już w akcie desperacji na dworcu kolejowym tuż przed odjazdem dostrzegłem Langosz Bar, popędziłem i… odbiłem się od zamkniętych drzwi. Trudno, nie tym razem.
Na koniec, po długich poszukiwaniach – serio, nie było łatwo, pytałem w dziesiątkach miejsc 🙁 – znalazłem strudel, tradycyjny węgierski deser. Po chwili oczekiwania w napięciu dostałem półokrągłe ciasto wypełnione makiem, otoczone kilkom warstewkami cieniutkiego ciasta, zasypane cukrem pudrem w towarzystwie sosu porzeczkowego i bitej śmietany.
Wyglądało przepięknie niczym mroźny, niedzielny poranek, a smakowało niczym lawina błotna w ulewny dzień, kiedy nic się nie udaje. Zbył słodkie, z kwaśną nutą maku. Kicha.
Nie pozostało mi zatem już nic innego, jak wpaść na kieliszek palinki – rodzaj lokalnej wódki z owoców. Z gruszkowej i morelowej wybieram zdecydowanie morelową. A skoro o alkoholu, to jeszcze Unicum, ziołowy, mega gorzki likier, którym podobno raczono słynną Sisi. Mimo, że lubię gorzkie smaki, to tym razem nie polecam 🙁
Od naszym węgierskich bratanków wywiozłem przekonanie, że ich kuchnia jest mało wyszukana, prosta i tłusta, a czasami nawet smaczna. Widzę tu nawiązanie do węgierskiego wina. Mimo bowiem, że od wieków Węgrzy wino robią, to nadal nie znalazło uznania na światowych stołach. I tak jak węgierska kultura winiarska ma swoją perełkę, czyli Tokaj, tak kuchnia madziarska ma swój bulion z wątróbką.