Włochy – niechlujstwo, bruschetty i spaghetti pescatore
Bella Italia. Kraj słońca, wina, mozzarelli, mafii, śmieci, brudu i Koloseum. Zaledwie parę dni to zbyt mało, aby doświadczyć wszystkiego, ale wystarczająco dużo, aby zmierzyć się z własnymi wyobrażeniami.
Zatem w drogę 🙂
Na pierwszy ogień neapolitańskie Ristorante, a w nim – oczywiście- pizza i risotto. I tu pierwsze zaskoczenie. Rozmoczona pizza z cukinią to danie dalsze od objawienia niż sam, nie przymierzając, Lucyfer. Smakowało gorzej niż stęchła tektura. Honor knajpy uratował ryż z owocami morza. I mimo, że był nieprzytomnie tłusty, to na tle pizzy wydawał się genialny.
Na drugi ogień Roma i oczywiście spaghetti rybaka, czyli pescatore. Zarówno miejsce, jak i pasta były wyśmienite. Makaron idealnie al dente w maślano-oliwnym sosie to był klucz do sukcesu. Molto buona 🙂
Na trzeci ogień przypadkowe przycupnięcie na skrawku chodnika w Testaccio. Jeszcze do niedawna wizyta w tej rzymskiej robotniczej i owianej złą sławą dzielnicy mogłaby się skończyć co najmniej na ostrym dyżurze, ale obecnie wzięta we władanie alternatywnej, czasami podstarzałej, młodzieży wraca do żywych. Wydarzyły się tu dwie rzeczy. Rewelacyjne krewetki z puree z topinamburu oraz mini chlebki, każdy z połówką pomidorka koktajlowego. Już na sam widok tych perfekcyjnie i z ogromnym smakiem podanych potraw nie można było się oprzeć. Dla tej krótkiej chwili w Ketumbar warto było tu przyjechać 🙂
Na czwarty poszły tradycyjne włoskie dania mięsne. Carpaccio oraz stek z radicchio. Potwierdziło się, że miłośnicy pszenicy durum potrafią także grillować. Stek wołowy zasypany kapustą i kawałkami orzechów – oczywiście włoskich, wysmażono doskonale. Niestety, całość smaków jakoś nie chciała się dopiąć 🙁
A carpaccio? No cóż. Wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. Zamiast zmrożonych, idealnie cieniutkich plastrów w towarzystwie oliwek, parmezanu i odrobiny rukoli, dostałem wielkie ochłapy wołowiny z białym tłuszczem. Niechlujne i ciepłe. Brryyy.
Osobą kwestią pozostaje bruschetta. Klasyka włoskich przekąsek. Banalnie prosta. Biały chleb, pomidor, oliwa, czasem rukola i anchois. Nie można tego zepsuć. A jednak. Zamawiałem kilka razy. Raz grzanka była spalona, innym razem pomidory lodowate, a kolejnym kucharz zapomniał dodać anchois?! To już wolę to, co podają nad Wisłą.
Italia pozostawiła mnie zakłopotanego. Spodziewałem się kulinarnej orgii w świątyni jedzenia, a dostałem mocno skrzypiącą rzeczywistość. Były jednak także jasne momenty. Długo jeszcze będę pamiętał ogromne panini ze świeżutką mozzarellą i pomidorami, oryginalne włoskie gelato, rozpływające się w drodze do ust i niezrozumiałe dla kogoś takiego jak ja, nieprzepadającego za słodyczami, zamiłowanie Włochów do cukru. Pasticceria stoi na każdym rogu ulicy. Ciastka, ciasteczka, czekolady, cukierki, torty i lody można dostać przez całą noc.
Jeden lokalny zwyczaj ujął mnie szczególnie swoją sympatycznością. W barach, wine barach i pubach do lampki wina lub piwa otrzymujecie talerzyk małych przekąsek. Ot, oliwki, kawałki parmezanu i szynki, mini pizze i mini panini. Mała rzecz, a cieszy. Apprezzo i miei amici 🙂
Podróże kształcą. Opuszczałem Bella Italia bogatszy o wiedzę, że ryż w risotto musi być twardy, a pasta powinna pływać w oliwie. Kilka rzeczy trzeba będzie odszczekać 😉