Pierwsze nie za obsługę. I nie, nie chodzi o młodych, kompetentnych i uśmiechniętych kelnerów.
Chodzi o prawą rękę Atelier. Niestety, majordomus ma tyle gracji ile słoń w składzie porcelany. Ignoruje klientów i nie potrafi prawidłowo zareagować na sygnalizowane niejasności. W sytuacjach podbramkowych, z tzw. trudnym klientem, zwyczajnie ucieka, wycofując się w bezpieczne otoczenie kontuaru. Żenujące.
Drugie nie za brak konsekwencji. Jeżeli, jak twierdzi obsługa, używa się w Atelier tylko polskich produktów, to nie ma w nim miejsca na cytryny, francuskie wino i kawę. Czyż nie!?
Trzecie nie za zadęcie. Wszystko tu jest wydumane i przesadzone. Wódka to nie wódka tylko destylat z ziemniaka. Szkoda, że sztuce bywają niedoczyszczone…
Czwarte nie za momenty. Aby być precyzyjnym, za wszystkie osiem. Drzewko brokułowe i grasica były przesolone (sic!). Kanapka z kozim serem i karmelizowaną cebulką pozostawiła długi, nieprzyjemny posmak odporny na wszelkie sposoby. Ani woda, ani wino nie potrafiły go usunąć. Węgorz w zetknięciu ze szczawiowym chłodnikiem i azotowym jabłkiem stał się nieprzyjemnie słodki. W turbocie czuć było wyłącznie smak sosu grzybowego, który kompletnie przytłoczył resztę składników. Ślimaki ze szparagiem wybroniły się na poprawnie zbalansowaną pozycję, podobnie jak karczochy w temperze, ale cielęcina była mdła, a sos ciężki, przysadzisty i zbyt słodki. Najgorszy był jednak tatar z jelenia. Nie dość, że nijaki, nie dość, że brakowało mu wyrazu i smaku, to jeszcze nie można go było doprawić. Bo przecież pieprz, jako nie polski produkt, nie występuje w Atelier. I nie, nie pomogą tu świeże liście nasturcji (chyba, że wysuszone i zmielone, wtedy to całkiem inna sprawa). Tatar, który mógł być popisowym momentem stał się gwoździem do trumny. Z równym powodzeniem można by zjeść łyżkę masła. Smakuje tak samo.
Piąte nie za brak szacunku do klientów. Momenty to nie objawione, skończone dzieła sztuki. Zresztą podobnie jak sztuka powstaje w głębokiej, intymnej relacji z odbiorcą, tak i potrawy stają się nimi dopiero w interakcji z podniebieniem. Konsumenta, nie kucharza.
Szóste nie za hałas. Po trzech godzinach w ciasnej przestrzeni Atelier głowa pękała mi w szwach.
Siódme nie za wnętrze. Szarobure, nieciekawe, bez polotu i pomysłu. I co najgorsze, bez klimatu.
Ósme, ostatnie nie, za niespełnioną obietnicę wyjątkowego przeżycia.
Ale mimo wszystko dziękuję. Za rabarbar w cukrze fiołkowym – maleńkie cudo, za sosnowe igliwie i lody waniliowe z buraczkami. I za jeszcze jedną rzecz, bezcenną. Za świadomość, że wszyscy się mylą, nawet przewodnik Michelina.
Atelier Amaro, Agrykola 1, Warszawa