Cheddar – najpopularniejszy żółty ser w USA. Jest dosłownie wszędzie.
Omlet? Bardzo proszę, roztopiony cheddar pyszni się na wierzchu. Czy side salad jako dodatek do dania głównego może obejść się bez sera? Oczywiście, że nie 😉 Zatem pierwsza fraza jakiej się nauczyłem w Stanach i to szybciutko to tytułowe „no cheese please”. Dla własnego komfortu i pomyślności dopiero co zawartego małżeństwa. Ostatecznie szkoda by było utyć w podróży poślubnej 😉
W Ameryce lunch przeplata się z dinerem, o pardon z kolacją. Można zjeść sandwicza – obowiązkowo z frytkami lub chipsami (sic!) albo burgera. Osobiście polecam sub-y, sałatki w sieciówkach i pastrami, ale o tym później.
Na początek hot-dogi czyli New York jak się patrzy. Pierwsza próba spalona. Arab – bowiem to oni opanowali hot-dogowy biznes w NY – zażądał 20 buksów za dwa, co prawda podwójne, ale bez przesady. Po krótkiej wymianie zdań i groźbie wezwania – police – skapitulował. Oddał dychę ale jednego zabrał. Nie szkodzi. I tak starczyło dla dwojga. Chwilę później w hotelu zapytałem recepcjonistkę:
– Słuchaj ile tu kosztują hot-dogi?
– Hmm… tu na Manhattanie są bardzooo drogie. U mnie w Queens są tańsze ale tu zdziercy biorą 2,5 dolara – odparła.
– (F@#K). Serio!?
Jak zawsze trzeba uważać. Przynajmniej w smaku był ok. Pachnący, musztardowo-ketchupowy i cieplutki J Warto wybrać się do Coney Island gdzie w Nathane’s podają hot-dogi nieprzerwanie od 100 lat!
Drugi obowiązkowy zestaw to sub-y czyli kanapki na bazie bagietki z dowolnym „wkładem”: ham&cheese (sic!), turkey, tuna salad, chicken salad, etc. Plus chipsy! Gdy zamówiliśmy sandwicze z tuna salad na USS Midway w San Diego to obsługa aż się skrzywiła na prośbę o salad zamiast chips 😉 Byliśmy jedyni w tłumie, choć lunch pod myśliwcem był bezcenny.
A propos salad. Gdy w Carlsbad, w barze gdzie wiedzą co znaczy „auf Wiedersehen”, zamówiłem sałatkę to dostałem to coś co widzicie na zdjęciu. Nieprzytomna ilość szynki – nie wątpię że pierwszej jakości i górą sera. Przedzieranie się przez nie do pożądanych warzywek trwało dobre 15 min. Cała Ameryka
Tym niemniej na fajne i pyszne sałatki trafiliśmy w naszym ulubionym przydrożnym barze Denny’s. Gęsta, pachnąca chicken noodle soup z prostokątnym makaronem jak od sztancy także pozostawiła przyjemne wspomnienia.
Aha był jeszcze Holiday turkey czyli grube plastry indyka polane obficie mięsnym sosem z mashed potatoes i marmoladą żurawinową. Bardzo przyzwoity sieciowy standard w niewygórowanej – jak na USA – cenie czyli 30 $ za dwoje 😉
NY to także jedyne miejsce w całych Stanach gdzie możecie zjeść „zielony eko lunch”. Co to oznacza? Nic innego niż bary sałatkowe serwujące np. pastę z tuńczyka zwiniętą w liście kapusty włoskiej zamiast w toście – chleba, w formie znanej z Polski, nie ma i już.
Oczywiście sałatki serwują wszędzie czyli np. w Jack in the Box też. Jack to lokalna wariacja nt. McDonaldsa zresztą nie jedyna. To co ich odróżnia do Maca to jakość i to nie tylko jedzenia. Na wejściu poślizgnąłem się na rozlanym oleju… Nikt go nie posprzątał ani nie zamierzał posprzątać. Sałatka z kurczakiem była traumatycznym przeżyciem, brryyy, skandaliczna ohyda!
Z drugiej strony to miejsce gdzie podają fantę i coca-colę w dowolnym smaku. Prawie jak cukierki wszystkich smaków z Harrego Pottera. Malinowa cola czy winogronowa fanta. Bardzo proszę 🙂
Jak by nie patrzeć najlepszy lunch zjadłem w San Francisco w dzielnicy … chińskiej. Aromatyczna zupa wonton i wołowina z brokułami oraz rewelacyjny spring rolls uwodziły smakiem. Żałuję, ale nazwy miejsca nie zapamiętałem ale to nieważne. W każdej knajpce w tej słynnej dzielnicy – podobno najciekawsza w USA – znajdziecie coś miłego w porze lunchu 🙂
Gdyby znudziły się Wam hot-dogi, sałatki i sub-y możecie skusić się na pretzla od Auntie Annie’s – mój był przesolony choć pachniał wspaniale lub na pizzę.
W Miami Beach króluje Pizza Rustica i pizza w ogóle – hot-dogów prawie nie ma. Pizza Rustica to niewielki, duszny lokalik na rogu 9th st i Washington ale pizza wymiata. Cieńkie, ba, co tam cieńkie super cieniutkie ciasto i ogrom dodatków za 5,75+tax z piwem na okrągło za jakieś 12 buksów. Jednym słowem warto! BBQ Chicken to mój faworyt 🙂 A domowe, hand-cut frytki. Do teraz pamiętam ich wyjątkowy, soczysty smak. Niezwykłe przeżycie a przecież to tylko proste żarcie 😉
Na koniec muszę wspomnieć o pastrami. Długo marynowany i jeszcze dłużej wędzony mostek wołowy to absolutny hit w NY. Słynne Katz’s Delicatessen serwują największe i najlepsze kanapki z pastrami prawdopodobnie w USA. Niestety nie miałem okazji się przekonać choć próbowałem. Rzęsisty deszcz i zbyt duża odległość skutecznie mi to niestety uniemożliwiły. No cóż, może innym razem.
Tymczasem swoje pastrami zjadłem w Summerland, w barze The Nugget, w którym bywali prezydenci USA. Cóż mogę powiedzieć. Było tłusto, mega, mega tłusto choć jadłem z zapałem i zachwytem. Ot i zgubny wpływ Ameryki na Europejczyka pragnącego zachować sylwetkę 😉
A za już za tydzień – kolacja czyli steki, burgery i inne wynalazki. Już dziś zapraszam 🙂