Ameryka. Kraj drapaczy chmur, policji i dwóch oceanów. Kraj burgerów, steków i frytek. Wreszcie kraj obfitych i kalorycznych śniadań.
Najbardziej klasyczny zestaw to jajka – dowolnie przygotowane, do tego kiełbaski lub bekon oraz pieczone ziemniaki plus dwa tosty już posmarowane masłem – obficie. Przypomina Wam to coś!? Wystarczy wymienić ziemniaki na fasolkę i będzie wypisz wymaluj english breakfast czyli co najmniej 1500 kalorii. Oto i dowód na to, że USA to tak naprawdę na wskroś europejski kraj 😉
Najbardziej podobały mi się jajka w wersji „sunny side up” czyli smażone tylko z jednej strony 😉
Takiego klasyka w doskonałym, tłustym wydaniu zjadłem w Ted’s Steaks w San Francisco. Tosty można wymienić na hash browns czyli placki ziemniaczane ale z grubo tartych – w słupki – ziemniaków. Wygląda i smakuje zupełnie inaczej niż nasze, przecierane placki.
Gdybyście nagle, powiedzmy w drodze zapragnęli zjeść coś takiego to gorąco polecam Road Runner Cafe w niewielkim miasteczku Kingman w Arizonie przy route 66. Uśmiechnięta i obfita, podobnie jak śniadanie, Marianne wita wszystkich szerokimi ramionami. Nie sposób się oprzeć J. Podają najlepszy hash browns w USA oraz skillet.
Zapytacie co to takiego? Kolejna amerykańska, śniadaniowa klasyka. Przepis jest banalnie prosty to nic innego jak jajecznica wymieszana z podsmażonymi pieczarkami, pomidorami, papryką i ziemniakami. Całkiem niezłe.
Oprócz jajek, bekonu i tostów można pokusić się o … omlet. Co za niespodzianka znowu jajka. Sądzę, że bez jajek Amerykanie by zwyczajnie wyginęli 😉 Omlety podają z dowolnym nadzieniem: szynka, pomidory, pieczarki, warzywa – cokolwiek zapragniesz pod warunkiem, że z żółtym serem. Pod tym względem Amerykanie są niemożliwi. Cheddar jest wszędzie nawet w side salad. Trzeba przywyknąć.
Na przyzwoite omlety trafiliśmy w sieciówce – IHOOP – restauracja zlokalizowana przy głównych drogach. W naszym przypadku było to miasteczko Barstow w Kalifornii.
Śniadanie w Ameryce nie może się obejść bez … pancake –ów. Zwykle dwa w porcji z obowiązkowym syropem klonowym i górą masła. Najlepsze, oczywiście w Ted’s.
Na lotnisku w FT Lauderdale niedaleko Miami natknąłem się na kiełbaski w wersji płaskiej. Wyglądały jak fast food-owe burgery. Mimo tego, lekko pikantne, były całkiem smaczne.
Z drugiej strony w Carlsbad pomiędzy San Francisco a Los Angeles zjadłem polish sausage. Zaskakujące. Podobnie jak pożegnanie. Od kelnera usłyszałem „auf Wiedersehen”.
Jak śniadanie to oczywiście kawa. I tu sprawdza się miejska legenda – amerykanie nie potrafią parzyć kawy. To co podają z przelewowego ekspresu jest tak lurowate że nawet herbata jest mocniejsza. Co gorsza nawet w Starbucksie, który jest na każdej przecznicy a nawet na USS Midway w San Diego espresso jest cieniutkie jak kartka papieru. Jedyny plus jest taki, że american coffe dolewają bez końca, bez extra fee.
Na koniec przykry, ale jednak prawdziwy news – american breakfast można zepsuć. No cóż, przypomina mi to tych inteligentnych inaczej, którzy nawet cep potrafią zepsuć.
Na szczęście taka historia przydarzyła mi się tylko raz w Hub Cafe w Miami Beach na rogu Collins Avenue i 9th Street. Jajecznica na parze, paskudny bekon i hash browns bardziej przypominający zdechły placek ziemniaczany z McDonladsa niż pyszne danie serwowane przez Marianne. Tajemnica szybko się wyjaśniła to miejsce prowadzi zasuszona i agresywna wobec staffu Europejka. Założę się, że jest wegetarianką co samo w sobie nie jest niczym zły ale w tym wypadku tylko dolewa oliwy do ognia. Paskudne przeżycie kulinarne 🙁
Oczywiście na śniadanie można także zjeść sandwicza np. z pastrami lub ham and cheese czy z turkey albo hot-doga choć tylko w Nowym Yorku o czym już niedługo w part two o lunchu. Zapraszam wkrótce 🙂