Dlaczego Corrida? Bowiem ten wpis dotyczyć będzie wyłącznie wołowiny. Jak powszechnie wiadomo, Amerykanie słyną z zamiłowania do krwistych steków i soczystych burgerów. Za to, jak za pewne nie wiecie, toczą także korespondencyjny pojedynek między ribeye steak a new york strip steak, czyli Zachód kontra Wschód. W grę wmiesza nam się jeszcze solidny, ponad półkilogramowy porterhouse.
Podczas trzytygodniowej podróży śladami Krzysztofa Kolumba zjadłem niezliczoną ilość jednych, drugich i trzecich. Wołowina to najczęściej spotykane danie w USA. Może nie być sałaty, chleba czy piwa, ale steki są zawsze. Karty menu łopoczą nimi, niczym amerykańska flaga nad każdym miastem.
Z tej mnogości wybrałem dla Was trzy odsłony. Dwie świetne, choć nic tego nie zapowiadało i jedną słabszą, która miała być najlepszą. Będzie jak w dobrym thrillerze, a wyścig rozstrzygnie się już na mecie
Na początek Los Angeles i absolutny hamburgerowy faworyt. Rusty Mullet na rogu Las Palmas Av i Hollywood Blvd wyróżnia się ogromnymi oknami, biegnącymi wzdłuż boków baru. Są otwarte, nawet gdy pogoda daleka jest od tej znanej z Bay Watch. Tym niemniej serwowane tam burgery były najlepsze jakie jadłem. Jest to o tyle zaskakujące, że po miejscu tłumnie odwiedzanym przez turystów nie spodziewałem się zbyt wiele. Tak po prawdzie to nie spodziewałem się dokładnie nic. Bo klient jest tu jednorazowo.
Wielki, soczysty, pełen sałaty i cebuli na skroś amerykański i klasyczny, tak bardzo jak Statua Wolności, burger zaczarował zapachem grillowanego mięsa, aby już po chwili oczarować smakiem. Nienagannie zmielona wołowina, chrupiąca, niezbyt słodka bułka i sos BBQ. Świetny na podniebieniu – mógłbym jeść takie małe cuda codziennie Wspaniała niespodzianka
Numer dwa. Niewielkie miasteczko Williams w Arizonie, oczywiście przy słynnej Route 66 – matce wszystkich dróg 😉
Gdy wieczorem, zmarznięci i głodni przemierzaliśmy główną ulicę pełną moteli i sieciowych restauracji nie przypuszczaliśmy nawet, że czeka nas prawdziwa przygoda kulinarna.
W tamtym czasie miałem już serdecznie dość wołowiny. Zgodziłem się tylko dlatego, że najlepsza z żon postanowiła się przyłączyć. Z karty w Cruiser’s bar przy 274 Historic Rte 66 wybrałem ribeye w wersji medium, z pieczonym ziemniakiem i sosem BBQ na ciepło.
Ribeye – soczysty antrykot z górnej części wołowych żeber to klasyka gatunku.
Nasza porcja już od pierwszej zapachowej nuty zwiastowała coś niezwykłego. Nie wiem, gdzie pasła się ta wołowina ani jak długo była marynowana – o ile w ogóle była – ale stek był soczyście miękki i idealnie wysmażony. Absolutne WOW! W tym na wskroś amerykańskim miasteczku i z tym kawałkiem mięsa poczułem się absolutnie wyjątkowo
Miejsce trzecie wiąże się z poszukiwaniem Świętego Grala mięsożerców – T-Bona. Rostbef i polędwica wołowa przedzielone kością w kształcie litery T. I wcale nie jest tak łatwo go znaleźć. Aby nie błądzić, wrzuciłem w Google: T-Bone + New York. Otrzymałem Gallaghers Steakhouse pomiędzy Broadway a 8th av. Podobno najlepsze steki na Manhattanie od 1927 roku.
To był nasz ostatni dzień w USA i ostatnia szansa na T-Bona, a nawet nie miałem pewności czy nas wpuszczą do środka – ze względów oczywistych marynarka została w domu.
Ryzyko się opłaciło. Mimo nieco zdziwionego wzroku majordomusa na widok bluz z kapturem i spodni bojówek znalazł się wolny stolik.
W Gallaghers historia wyłania się z każdego kąta. W przytulnym starodawnym dębowo-konikowo-przydymionym wnętrzu czuć te wszystkie steki wysmażone tu przez ostatnie 90 lat. Pomiędzy stolikami biegają, bezszelestnie, kelnerzy w nienagannie skrojonych marynarkach.
Najciekawsze miejsce jest tuż obok wejścia – sporych rozmiarów sezonownia. W temperaturze dwóch stopni Celsjusza stale cyrkulujące powietrze powoduje, że steki kruszeją. Średni czas sezonowania to od 21 do 28 dni. Wielkie kawały miecha z wystającymi kośćmi wyglądają obłędnie
Z niecierpliwością małego dziecka czekałem na kartę dań. Była pora lunchu i nie miałem pewności czy będą serwować T-Bona. I… nie serwowali
Moją uwagę przykuł jednak porterhouse. Wśród ekspertów trwa spór czym powinien różnić się porterhouse od T-Bona. Często stosuje się je wymiennie, choć jak się wydaje porterhouse powinien mieć więcej polędwicy wołowej. Generalnie ten i ten ma kość i dwa gatunki mięsa.
Zamówiłem bez wahania. Wraz z mash potatos, podsmażanymi pieczarkami i gotowanymi brokułami zajmował cały stolik! Ogromny 560 gramowy stek o grubości prawie 4 cm to wersja dla dwojga
Mięso – mocno przypieczone z wierzchu i już wcześniej pokrojone – sprawnie na talerzu ułożył kelner. Aha – pomyślałem – serwis klasyczny, francuski
Z ochotą zabraliśmy się do jedzenia a tu… nagle okazuje się, że zęby nie nadążają z gryzieniem. Znacie to uczucie?! Mnóstwo ścięgien utrudniało konsumpcję i odbierało jej cały urok. Stek lepiej wypadł z drugiej strony, czyli od polędwicy, choć nadal bez szału. Oczywiście był bardzo poprawny, krwisty, ale ciepła itd., ale nie porywał.
Na domiar złego zamawiałem steka medium, a dostałem? No właśnie – medium rare. Nawet w mekce mięsożerców przytrafiają się wpadki rodem, nie przymierzając, z Pcimia dolnego. I nie pomaga fakt, że mięso z najlepszych krów z Nebraski leżakowało co najmniej 21 dni
I tak oto, ku mojemu szczeremu zdziwieniu, najlepsza knajpa trafia na dół stawki. Tak, tak przebija ją burger od Rusty Mulleta, a na pierwszy stopień podium wkracza dumny ribeye z Arizony! Tańszy od swojego konkurenta z Nowego Yorku o 2/3