Położona między Węgrami a Morzem Czarnym Rumunia jest najbiedniejszym państwem UE. PKB na mieszkańca jest o jedna trzecią mniejsze niż w Polsce. Poza tym, mało zaszczytnym tytułem, Rumunia jakiej nie znacie, to nie tylko duch Ceaușescu, trasa transfogarska i nierówne chodniki. Rumunia to Dunaj, Góry oraz zaskakujące i słoneczne wybrzeże. Z południa Polski do Konstancy jest 1650 km. Czy warto?
Szukając pomysłu na kolejne niebanalne wakacje z dziećmi, jak przystało na rasowych miłośników przygody, porzuciliśmy, wygodne i żenujące nudne, wakacje all inclusive na rzecz – Kampera. Wybraliśmy się w podróż po nieco zapomnianej Europie Środkowo-Wschodniej. Ambitny plan zakładał przejazd przez: Słowację, Węgry z Balatonem, Rumunię z zamkiem Drakuli, Karpatami i wybrzeżem, Złote piaski w Bułgarii, Tiranę, Sarajewo i wiele innych.
Jak to wyszło w praktyce?
Trochę jak w rasowym thrillerze zaczęliśmy od trzęsienia ziemi. Zamiast w niedzielę ruszyliśmy w poniedziałek zmuszeni przez okoliczności do poszukiwań nowego pojazdu. Właściciel, pierwotnie wybranej z wyprzedzeniem wypożyczalni, bez żenady, na kilka godzin przed odbiorem zawiadomił nas, że kamper się popsuł i zamilkł na 3 dni. Po zakończonej rozmowie przetoczyłem wzrokiem po salonie zawalonym pakunkami i załapałem za telefon, choć bez większych nadziei – środek wakacji i do tego niedzielne popołudnie.
I bingo! Magia podróżowania zadziałała. Po godzinie znalazłem nowiusieńkiego SUNLIGHT’a na bazie Citroena od wypozyczauto.net Przekazanie auta, krótki instruktaż i mogliśmy ruszać w drogę. Sprawnie i elegancko.
Dzień pierwszy przeznaczyliśmy na zapoznanie się z autem i oswojenie z jego gabarytami. Nocleg zaplanowaliśmy u podnóża pięknych słowackich Tatr. Następnego dnia przemknęliśmy przez Węgry i wjechaliśmy do Rumunii, nieco zaskoczeni kontrolą graniczną (brak Schengen).
I tu …. utknęliśmy. Jak się okazało Kamper owszem jeździ ale niezbyt szybko, a po drodze zdarzają się korki. Średni dystans jaki pokonywaliśmy to 400-500 km dziennie. Wakacje w blaszanym pudełku z dwójką znudzonych nastolatków i znerwicowanym kierowcą – to nie mogło się udać. W Kluż Napoka stres osiągnął poziom krytyczny i musieliśmy stanąć na dłużej. Oczywiście na campingu.
I to jest nr 1 na liście powodów. Campingi w Rumunii są extra. A Camping Colina był wyjątkowy i najlepiej wyposażony. Wydzielone miejsca dla kamperów, z wodą, prądem, basen, prysznic, bar, pralki i ogromny namiot a raczej hala festowa na wypadek niepogody i to jeszcze z hamakami. Do tego uśmiechnięty gospodarz i darmowa Palinka, a uberem do centrum miasta za mniej niż 10 zł. Łapaliśmy oddech.
W dalszą drogę ruszyliśmy nieco bardziej wyluzowani. Mijaliśmy spokojne, ubogie wsie i niewielkie miasteczka. Wiecie jak to jest: krzywe płoty, chodniki zarośnięte, odrapane tynki, choć drogi przyzwoite. I nagle tuż obok Braszowa wszystko się zmieniło. Pojawiły się równo przystrzyżone trawniki, odmalowane fasady i zadbane ogródki. Czyżby cywilizacja? Zamierzaliśmy do Camping Honigberg. Na miejscu zastaliśmy wysoki mur i potężną metalową bramę. Wokół panowała kompletna cisza, na dzwonek nikt nie reagował, zmierzchało się. Zanosiło się na pierwszy postój na dziko ale urocza żona zdecydowała się jednak zadzwonić pod wskazany telefon. No i proszę, po chwili zjawił się uśmiechnięty Pan w firmowym ubranku, szybko zlustrował nasze „pudełko” i otworzył bramę.
A tam jakbyśmy wkroczył do zaczarowanego ogrodu. W środku było pełno ludzi, namiotów, kamperów, motocykli a nawet bikepackerowych rowerzystów. WOW!
I to jest powód nr 2. Po krótkiej rozmowie z szefem kampingu, który skrupulatnie wydawał resztę, przyniósł fakturę mimo protestów i pokazywał drogę do ultra porządnych łazienek okazało się, że jesteśmy w niemieckiej enklawie w Rumunii. Po drugiej stronie ulicy znajdował się warowny kościół zbudowany przez Niemieckich osadników w średniowieczu, którego nie możecie przegapić. Niemcy w Rumunii, no no tego się nie spodziewacie 🙂
Doświadczając dalszej, powolnej podróży kamperem, do Konstancy (na wybrzeżu morza czarnego) dotarliśmy po 5 dniach. Postanowiliśmy odpocząć nieco i zostać tam przez całe trzy dni ale pobyt wydłużył się bo Camping GPM w rozrywkowej dzielnicy Mamaia, tuż nad morzem – okazał się przykrym rozczarowaniem. Nie, nie – camping był ok ale trwający tuż obok festiwal techno z dudniącą non stop muzyką już nie. Uciekliśmy następnego dnia rano. I to jest ogromny plus caravaningu. Nie podoba Ci się to jedziesz dalej. Nic Cię nie trzyma.
Gdy dotarliśmy do Campsite Popas Zodiac, 40 km dalej, mieliśmy wszyscy serdecznie dość ale okolica szybko uleczyła nasze skołatane nerwy 🙂
I tu dochodzimy do powodu nr 3. Wybrzeże morza czarnego. Na miejscu znaleźliśmy typowy europejski kurort nadmorski z wesołym miasteczkiem, zadbaną promenadą, beach barami, owocami morza i drinkami. Do tego leżaki dostępne bez walki i wczesno porannego rezerwowania, w rozsądnej cenie.
I oto powód czwarty. Rozsądne ceny. W Rumuni można spędzić wakacje bez obawy o portfel. Standard europejski a ceny jak w katowickich bistrach. Można!? Można 🙂 A poza wybrzeżem jest jeszcze taniej – obiad dla 4 osób za mniej niż 40 złotych. Wypas 🙂
Skoro mowa o jedzeniu to pora na powód nr 5. Tradycyjna kuchnia rumuńska. Gdy na początku naszej wycieczki zapytałem szefową campingu o lokalne potrawy to jednym tchem wymieniła Sarmale i Mici. Pierwsze przypominają nasze gołąbki, a drugie to kotleciki z mięsa wieprzowego formowane jak kiełbaski i pieczone na grillu. Sprzedawane na sztuki. Pyszne. Mój wymarzony zestaw uzupełniała jeszcze ciorba de burta czyli popularne flaczki w zupełnie innym niż nad Wisłą wydaniu. Świetne za każdym razem. Prawdziwa wyżerka czekała nas w Grill World znajdującym się 300m od kampingu Zodiak. Ogromne koryto żarcia z mici, karczkiem, kiełbaskami, pieczonymi ziemniakami, pieczarkami, marchewką, papryką i bakłażanem i frytkami. Uff ciężko było to przejeść i przepić. Wino tylko na karafki 🙂
Po 10 dniach urlopu nadal byliśmy w Rumunii i na dalszą drogę do Tirany, Sarajewa i innych zabrakło nam czasu ale nie żałowaliśmy.
Droga powrotna zajęła nam dwa dni z szybkim noclegiem na stacji benzynowej. Rano prysznic i śniadanko w kamperze zamiast szitu ze stacji i dalej w drogę. Ach jak miło 🙂
Ostatni weekend wakacji zaplanowaliśmy nad Balatonem ale podobno o tej porze roku strasznie tam śmierdzi. Nie ryzykowaliśmy i zamiast skręcić na Budapeszt pojechaliśmy prosto do parku Tatralandia. Hip hip Hurey! A raczej na nieodległy camping Mara. Pogoda dopisała i mogliśmy wykorzystać ostatnie dni słońca. Przy okazji dostaliśmy książeczkę z opisem ponad setki campingów na Słowacji … ale to już opowieść na następne wakacje 🙂
Wakacyjna podróż nauczyła nas, że sensowny zasięg kampera to maksymalnie 250 km dziennie, że parki wodne są wszędzie, że w grad można wpaść nawet trzy razy w ciągu godziny oraz, że Rumunia jest warta grzechu 🙂