– Nie mogę na to dłużej patrzeć! Choć pokaże ci, jak jeść palcami – ciężko westchnął Chami, mój lankijski przewodnik.
– Weź talerz, nałóż osobo: ryż, curry, warzywa, sambol i co tam jeszcze chcesz. Usiądź. Z każdej części nabierz małą porcję. Wymieszaj dokładnie i całą kulkę wepchnij do ust popychają kciukiem. Widzisz, tak lepiej. Czyż nie? – instruował.
Przyznaję tak lepiej.
Nie zawsze palce zastępują widelec. Dzieje się tak tylko wtedy, gdy na talerzu jest coś do wymieszania. Dzięki temu, nawet z mało skomplikowanych potraw, można wydobyć bogactwo smaków.
Warto spróbować. Zabawa jest kapitalna 🙂
Chicken curry, fish curry, beef curry, vegetable curry i moje ulubione – dal curry. Do tego ryż i całkiem spory wybór pszennych przekąsek z mięsem, jajkiem lub warzywami. Ot i cała lankijska kuchnia. Niewiele. Do tego każde mięso jest twarde jak stara podeszwa, bo nie dość, że przyrządzane zbyt długo, to jeszcze podgrzewane w nieskończoność – każdy bar i restauracja to bufet szwedzki. No, prawie każdy 🙂
A mimo to lankijskie smaki uwodzą. Jest ostro, ostro jak diabli. Pali, piecze, pali bardziej, jeszcze mocniej, wypala i świetnie smakuje. Zachwycające poczuć, że w curry brakuje odrobiny chili. Zwłaszcza dla kogoś, kto wcześniej unikał ostrych dań 🙂
Można doświadczyć dwóch poziomów piekła. Curry to taki „normal level” – czyści nos i dewastuje podniebienie. Stage two – devilled — uuu… waga to iście szatańska mieszanka cebuli, pomidorów, chili oraz mięsa lub ryb, krewetek i owoców morza. Łzy i kołatania serca w standardzie.
I ryż – do wszystkiego – oraz sambol – nieprzytomnie ostra pasta z kokosa, sproszkowanego chili i limonki z cebulą. Tnie po języku!
Aha, jeszcze mamy buriyani – barwiony kurkumą ryż z cynamonem, ugotowanym na twardo jajkiem i z nóżką z kurczaka. Tu palce się nie przydają. Ostrość – według upodobań.
Ryż, ryż, ryż i tak trzy razy dziennie, można się zanudzić. Aby tego uniknąć, Lankijczycy wymyślili snacki. Taki miejscowy fast food, tyle że zdrowszy. Świetny egg hopper – placek z mąki – a jakże – ryżowej, z jajkiem zapieczonym w środku. Albo piekielnie ostry, zwinięty naleśnik szort its z nadzieniem. Gotowany na parze makaron ryżowy zwinięty w charakterystyczne placki – string hopper – świetny do maczania w ostrym curry. I na koniec placuszek Rotti z mąki pszennej lub ryżowej z wiórkami kokosowymi – często podawany jako dodatek do potraw.
Ostatnią kategorią jest Kottu. Długo dociekałem, co to za paski w moim daniu. Makaron? Coś innego? A okazało się, że to pocięty pszenny placek przesmażony z dymką, jajkiem i mięsem lub krewetkami. Do jedzenia przydają się palce 🙂
Warto wejść między lokalesów. Tylko na „ulicy” rice&curry smakuje jak należy. Ale uwaga, dookoła może być brudno, a poza tym już słyszę, jak krzywicie się na wycieranie rąk w kawałki pociętej, starej gazety. Tylko, że bez tego nie doświadczycie lokalnej kuchni. Bez porzucenia europejskich manier i nieprzyjemnego wywyższania się białej rasy wejście do niezwykłego świata dal curry się nie uda.
Po skończonym lunchu obowiązkowo sięgnijcie po jogurt z mleka… bawolego. Chłodny, lekko kwaśny, doskonale radzi sobie z przepalonym podniebieniem 🙂
Ostre jak samo piekło curry jest nie do podrobienia. Sekret tkwi w przyprawach i dziejowym doświadczeniu. I podobnie jak wino, które najlepiej smakuje w chateau lub bodedze, tak dal curry prawdziwie wspaniałe jest tylko na miejscu.
Do zobaczenia na Sri Lance 🙂