W Maghrebie rządzi mięso. Wołowina, jagnięcina, kurczak, wątróbka. Pieczone, smażone, grillowane. W bułce, z patyczka lub z frytkami. W restauracjach, barach i z ulicznych straganów w Medynach (zabytkowe części w miastach Maroka). W ogromnych ilościach.
Weganie mogą umrzeć z głodu. Sorry taki klimat!
Niby nie ma alkoholu – jak to u Arabów – ale „specjalna” cola prawie zawsze się znajdzie 😉
Cała kuchnia marokańska to trzy potrawy – słownie: trzy potrawy: Tajin, Kuskus (tylko w piątek) i zupa (jedna!). Acha, są jeszcze desery czyli niewielkie kwadratowe ciasteczka lepiące się od cukru i migdałów no i oczywiście nieśmiertelny grill.
W sumie niewiele.
A jednak lokalne potrawy urzekły mnie i uwiodły. Nigdzie indziej nie spotkałem ślimaków nakładanych wielką, metalową chochlą wprost z kotła ustawionego na chodniku – rewelacyjny bulion w osobnej miseczce będę śnił mi się po nocach jeszcze długo – tylko te czułki 😉 Nieziemski kuskus, gorący, pachnący z długo gotowaną marchewką i bakłażanem a jednak nie rozgotowanym. Podawany z miseczką sosu na bazie wywaru mięsnego z kiszoną cytryną do polewania kolejnych porcji plus piwo przyniesione ze sobą i pite ukradkiem. To się nazywa życie!
Oczywiście najlepszy Tajin jadłem gdzie? Jasna sprawa, w jednej z Medyn. Uśmiechnięty szef i właściciel w jednym, brud a raczej syf – sanepid padłby 10 metrów przed – umowny lokal i pyszny parujący gliniany półmisek z długo gotowanymi warzywami i mięsem do wyboru. Czas oczekiwania plus/minus 20s. Szybciej niż w fastfoodach a jaki smak! Palce lizać!
Do tego wyjątkowy street food zwłaszcza nocą kiedy zmieniał się w magiczną, kulinarną podroż. W Maroko można jeść prawie na okrągło. Czerwone kiełbaski, kefty czyli mielone, niewielkie kotleciki czasem także owinięte wokół metalowego pręta, wątróbka, kawałki kurczaka. Do wyboru, do koloru, w bułce, w połowie bułki lub bez bułki. Jak wolisz, jak lubisz.
Ceny 😉 Śmiesznie niskie. Porcja ślimaków 2 zeta, gorący tajin 12 zeta, kuskus 15 zeta ale porcji nie przejesz nie ma mowy 😉 Oczywiście w Medynie, poza nią ceny szybują ale nadal nie oszałamiają. Najdroższa kolacja w Maroko to ok. 40 Euro w nadmorskim Agadirze.
Wracając do wegan – mam nadzieję, że hejterzy dotarli aż do tego miejsca – nie mają aż tak źle jak można by sądzić na początku. Marokańczycy to mięsożercy. Ale, jak przyznał przezywany Ananasem przesympatyczny kelner z kanajpki na rynku w Warzazat, dla turystów mają wersje wegetariańskie. Zatem i Tajin i kuskus może być bez mięsa choć nadal na mięsnym wywarze 😉
Za chwilę wrócę do – jak sądzę – najważniejszej kwestii dla Polaków – alkoholu ale najpierw dwa słowa o lokalnej maroccan whisky. Tak, tak w Maroko najłatwiej dostać whisky. Słodkie to nieprzytomnie – może dlatego, że standardowa kostka cukru to jakieś trzy-cztery nasze a wrzucają co najmniej trzy na porcję. Co to jest, ta marokańska whisky!? Zielona herbata parzona z miętą w imbirku. Koniecznie nalewana z wysoka i przelewana z/do imbirka trzy razy aby cukier się rozpuścił. Serio! Łyżeczka jest na pokaz. Smakuje wybornie ale po paru takich można się nabawić cukrzycy.
Ha, wreszcie alko. Jak sądzicie czy można kupić wino, piwo albo wódkę w kraju, który zabrania picia!? Ależ można. Bracia, krajanie bliscy duszy prawdziwego Polaka 😉 Co więcej zakaz spożywanie nie przeszkadza aby Maroko było największym w regionie producentem wina (sic!) Na zdrowie!
Najdziwniejsza sytuacja spotkała nas w Fezie a konkretnie w fezowej Medynie. Zaczepił nas restauracyjny naganiacz i nie chciał odpuścić. Aby się go pozbyć rzuciłem zaczepnie: – Masz wino? – Mam – odpowiedział ucieszony i już prowadził nas do stolika. O matko! Po dłuższej chwili przyniósł dwie butelki …coli. Zaprotestowałem ale ucisza mnie szybkim gestem ręki i szepnął do ucha – To nie jest to co myślisz! Wino w butelkach po coli. I tak sobie ten zacny naród radzi 😉
Ale tak było tylko ten jeden raz. Prawie każdy marokański kelner na pytanie o wino udawał greka. Nie wiedział, nie rozumiał, nie chciał!? Nawet po francusku, który tu znają wszyscy (jest drugim językiem urzędowym). Wyjątkiem jest Agadir – wino – w nie najlepszych, rozlokowanych przy nadmorskim bulwarze restauracjach dostaniecie bez problemu.
Oczywiście prohibicja nie przeszkadza w działalności sklepów monopolowych. Są i małe lokalne sklepiki i wielkie Carrefoury. Nigdy nie szukałem a zawsze znalazłem.
Na koniec mały tip. Chodzi o śniadania. Pierwszego poranka w Fezie przez bite 2h szukaliśmy lokalu serwującego petit dejuner bezskutecznie. Mijaliśmy wprawdzie otwarte bary gdzie przy stoliczkach ulokowanych wprost na chodniku lokalesi sączyli poranną cafe noir ale nigdzie nie było nic jedzenia. Czy aby na pewno? Oczywiście, że serwują! Omlet, chleb a nawet świeże pomidory i jak to w dawnej francuskiej kolonii croissanty. Wystarczy zapytać a nie robić z siebie głupiutkiej blondynki 😉
Od powrotu minęło już kilka miesięcy a ja nadal tęsknie. Marokańska kuchnia, mimo pozornej ubogości jest fantastyczna a ludzie uśmiechnięci 🙂
Jeszcze jedna uwaga – aby poczuć to o czym piszę musisz opuścić zapchane turystami ścieżki i zapuścić się w nieznane. I to nawet za cenę haraczu za wyprowadzenie z labiryntu Medyny.
We wrześniu jadę po raz trzeci, tym razem na całe eee trzy tygodnie. Już się nie mogę doczekac